Z opóźnieniem w relacjach z wyprawy jest tak jak sprzętem, który zawodzi. Poprzednią relację z drogi przez Słowację zakończyłem na informacji o postoju na nocleg na parkingu przy autostradzie. Rano – NIESPODZIANKA. Auto wyprawy nie może ruszyć z powodu rozładowanego akumulatora. A powodem rozładowanego akumulatora, były bezskuteczne, wielokrotne próby łączenia z Internetem z wykorzystaniem przetwornicy na 230V zasilanej akumulatorem. Nauczka na dalszą część wyprawy – uruchamiasz urządzenie włączaj silnik (ekologia sic!…). Kłopot został jednak szybko rozwiązany, bo przygodni podróżni Słowacy, którzy podjechali na parking okazali się nie tylko bardzo przyjaźni, ale także wyposażeni w przewody pozwalające podłączyć akumulatory z dwóch aut i po 3 minutach akcji ruszyliśmy dalej. Wróciliśmy do miejsca ukończenia sztafety z dnia poprzedniego i dwóch Jacków – Stępnicki i Simon ruszyli z zadaniem dojechania do Bratysławy. Po drodze maki, przypominające nam dokąd zmierzamy:

Bratysława zdobyta w szybkim tempie, przy sprzyjających warunkach

Bratysławę minęliśmy bokiem, bo wjazd w miasto w środku dnia zabrałby kilka godzin. Dalej kurs przez granicę z Austrią. Na szczęście na rowery nie trzeba mieć winiet, ha, ha… Pojazd wyprawy zaopatrzyliśmy w winietę unikając mandatu, bo tuż za granicą był patrol sprawdzający winiety. Chwilę wcześniej w ostatniej chwili wykupiliśmy prawo korzystania z płatnych autostrad, choć zamierzaliśmy zrobić to dopiero na pierwszej napotkanej stacji paliw. Uff – roztropność i rozsądek – czyli to czego czasem brakuje w dążeniu do celu, tu nas nie zawiodło.

Dalej Austria, nagle góry. Piotrek i Zdzisiek jadą górski etap, zmiennicy – dwóch Jacków i Wojtek, jadą pojazdem wyprawy drogą wyznaczoną przez Czarka. Na podjeździe 13% nasz pojazd z przyczepą karze jechać na pierwszym biegu, bo na dwójce już się nie da. Auto, które jedzie z przeciwnego kierunku mruga światłami, że to nie jest droga dla naszego zestawu. Wiemy, ale co mamy zrobić… jechać na wysilonym silniku, czy stoczyć się w dół???

Z trudem wspinamy się i spotykamy naszą górską dwójkę w mieście Hartberg, tu stacjonujemy. Wiemy, że jesteśmy w Alpach, ale jeszcze nie wiemy, czy najwyższy szczyt – podjazd na 1300 m. mamy za sobą, czy przed sobą. W miejscu postoju „odpalamy” profil trasy… wszystko jasne – prawdziwa wspinaczka czeka kolejnego dnia, czyli w niedzielę… O tym kto podejmie wyzwanie? – w relacji z dnia czwartego.